W poszukiwaniu zagubionych radości
Dziesięć piosenek, które sprawiają, że jakoś tak się bardziej chce, czy coś
W trakcie gdy pisałem poniższy odcinek przesytowej gazetki jesień zdążyła się zrobić bardziej ponura niż kiedykolwiek wcześniej, spadł pierwszy śnieg, roztopił się i następnie spadł drugi śnieg. Wiedziałem, że tym razem chcę napisać o pojedynczych utworach, krótsze i bardziej zwięzłe formy ale żeby zakres rekomendacji był nieco szerszy niż ostatnio. Rozciągnięcie w czasie zdążyło część zdań lekko zdezaktualizować, ale twardo trzymałem się ustalonego planu, czy to dobrze nie wiem, ale wreszcie udało mi się w pełni skleić ten wpis. Jeśli miałbym wskazać jakiś wspólny mianownik tych wszystkich piosenek, to chyba ich wkład energetyczny w przetrwanie trudnych spadków nastroju, które jak to zwykle w moim przypadku bywa nasilają się w miesiącach jesiennych. 10 singli, które coś takiego robią, że jakoś się chce bardziej, tak chociaż odrobinę. Kryterium nadrzędne: premiera w ostatnich dwóch miesiącach, tj. od okolic początku kalendarzowej jesieni do teraz. A tak naprawdę to zbieranina rzeczy, o których miałem w planach napisać coś-niecoś już od jakiegoś czasu i mamy tu głównie końcówkę września i październik. Kolejność chronologiczna według daty premiery.
Jucha — Odcienie szarości
Warszawski kwintet Jucha to nowy-nienowy skład w coraz szerszym rosterze wydawnictwa Peleton Records. Nowy dlatego, że wydali dopiero dwa single, a pierwszy koncert zagrali pod koniec września na festiwalu showcase’owym wytwórni. Nienowy z kolei dlatego, że mamy do czynienia z doświadczonymi zawodnikami, muzykami znanymi z zespołów Brooks Was Here oraz Pavement Pizza, kapel dość istotnych w stołecznym gitarowym krajobrazie ostatnich kilku lat. Ich drugi singiel, zatytułowany Odcienie szarości muzycznie wydaje się być propozycją dość przystępną dla szerokiego słuchacza z szalenie przebojowym refrenem, plasującą się gdzieś między post-punkiem a post-hardcore’em. Mocne (ale nie za mocne) gitary oraz dość smutny (ale nie za smutny) tekst składają się na wizerunek silnych, ale i wrażliwych chłopaków tworzących ten zespół. Sami krzyczą w drugiej połowie numeru “jesteśmy śmieszni, nie zabawni”, sugerując trochę sadbojstwa jak przystało na prawdziwych post-hardkorowców. Dobry materiał na jesienny przebój, który na mojej playliście rotuje od momentu premiery.
Żurawie — Szum
Gitarowe trio z Trójmiasta Żurawie dosłownie przed chwilą wydało swój drugi studyjny album, ponownie nakładem wytwórni Koty Records. Następca płyty Poza zasięgiem wydanej w lutym 2021 roku nosi tytuł Nowa stocznia i pierwszym singlem promującym ten materiał był utwór Szum, który jakby nie patrzeć idealnie się wpisał klimatem w jesienną aurę. Jako punkt wyjścia znów mamy tu post-hardcore w emo odsłonie, z tym że więcej tu math-rockowych eksperymentów niż zaraźliwej melodyjności. Dużo przyjemnej przestrzeni daje w tym numerze wykorzystanie syntezatora zamiast gitary basowej (przynajmniej wierząc temu co się dzieje w teledysku), wzbogacając kompozycję o dodatkową warstwę dźwiękową wykraczającą nieco poza ramy gatunkowe. Zamiast typowego tekstu słyszymy raczej poetyckie rozkminy o przemijaniu i zagubieniu, całość przepełniona szczerymi emocjami daje wiele momentów w których mogę śmiało utożsamić się z podmiotem lirycznym.
Kryształ — Z nami czy bez nas
Zespół Kryształ to kolejny skład z katalogu labelu Koty Records, działają w Warszawie i swój debiutancki album wydali w zeszłym roku. W bieżącym roku stołeczny kwartet wypuścił dwa premierowe numery — pierwszy na majowej składance Najmłodsza generacja zbierającej współczesne składy grające zimną falę, nową falę i gatunki pochodne, natomiast drugim singlem jest właśnie Z nami czy bez nas. I tu już mamy do czynienia z naprawdę srogą, głęboką jesienią. Wokal (w tej roli Yuri Kasyanenko znany również z Bastard Disco) zatopiony jest w pogłosie tak mocno, że sprawia wrażenie, jakby dobiegał zza ciemnych burzowych chmur. Wokół niego szaleje shoegaze’owy żywioł, składający się na monumentalną ścianę riffujących gitar, wpadający z czasem nawet w klimaty blackgaze’owe. Numer zdecydowanie dobrze się sprawdza w trakcie ponurych powrotów, gdy zacina deszcz, a my akurat idziemy pod wiatr.
Kryowake feat. Feral Atom — It Goes Away
Kolejny numer to też jesień, ale już w przyjemniejszym, takim bardziej przytulnym wydaniu. Jędrzej Kołecki wydający pod pseudonimem Kryowake wydał w tym roku już dwa single, w których wokalny i tekściarski udział wzięła Ola Beręsewicz, którą z kolei sam Kołecki wspomaga na koncertach jako gitarzysta w jej projekcie Feral Atom. Opisuję tu It Goes Away, który ukazał się na początku października, ale myślę że te kilka zdań powinien się też sprawdzić przy marcowym Falling Into You. Osobiście nie lubię rzucać w recenzjach/tekstach porównań do konkretnych zespołów ze świata, bo to trochę brzmi jak “mamy xxx w domu”, a po co wprowadzać taką narrację. Kryowake i Feral Atom to po prostu Kryowake i Feral Atom, a nie dajmy na to “polskie Mazzy Star”. Październikowy singiel otula senną melodią, ciepła gitara rozpływa się dookoła nas, roztaczając bezpieczną przestrzeń, w której na chwilę możemy odetchnąć i zapomnieć o codziennych troskach. Delikatny głos Aleksandry schowany w wielowarstwowych pogłosach staje się wdzięcznym przewodnikiem po tym rozmarzonym świecie. Oba utwory zapowiadają autorski album Kryowake, który ukaże się nie-wiadomo-kiedy, ale ponieważ jestem niezmiernie łasy na takie granie, czekam na niego z niecierpliwością.
Guton feat. Benjah — Nosy Be
Nie mam pojęcia skąd pod moim muzycznym radarem wziął się warszawski duet trapowy Guton&Zygi, być może to algorytm serwisu streamingowego podrzucił mi ich najnowszy numer całkiem celnie trafiając w okolice środka tarczy. Chłopaki zadebiutowali w tym roku albumem Niesamowity świat, którego odsłuch ciągle przede mną, ale pojedyncze single publikują już od 2021 roku, z których największy rozgłos przyniósł im King Bruce Lee Karate Kid z gościnnym udziałem samego Franka Kimono. Chwila głębszego researchu na temat raperów przynosi informację, że Guton jest wnuczkiem Andrzeja Korzyńskiego, zmarłego w zeszłym roku kompozytora-instytucji, autora muzyki do filmów m.in. Wajdy i Żuławskiego, współtwórcy projektu Franek Kimono oraz tysiąca polskich szlagierów, zresztą co ja tu będę pisał — wielka postać. Najświeższy utwór Nosy Be powstał na Madagaskarze, tytuł biorąc od nazwy wyspy będącą najbardziej kurortowym regionem tego kraju, a w procesie twórczym brali udział również madagaskarscy raperzy na czele z Benjah. Miewam trochę problem z przekazem tekstowym tego numeru, bywa on lekko cheesy, stosując narrację białego człowieka w kraju “biednym, ale szczęśliwym”, ale w sumie mniejsza o to. Ważne że afro-drillowy beat całkiem nieźle buja, wprowadzając dużo powietrza do polskiej rap-gry zdominowanej przez nudne, powtarzalne patenty. Sam numer jest mocnym letniaczkiem, w dodatku mega chwytliwym i zrobionym wyraźnie z zajawki, bez żadnego spinania się względem oczekiwań, a co być może najistotniejsze — zachęca mnie do sprawdzenia innych numerów tego duetu.
Barto Katt — Kokos & Kolendra
Wchodząc w świat polskiego rapu raczej sporadycznie i nieregularnie (jak ja) łatwo przeoczyć takie barwne postacie jak chociażby Barto Katt. Raper i producent pochodzący z Jastrzębia-Zdroju, mimo rocznika ‘97 w metryce działa już ładnych kilkanaście lat na scenie, po drodze zgarniając tytuł Młodego Wilka Popkillera (w 2018) i współpracując chociażby z JWP, Hadesem czy Soulpetem w projekcie HVNCWOTY. Wydaje też nadprogramową liczbę muzyki, zarówno w roli rapera i autora tekstów jak i producenta. Jego najnowszy, całkiem potężny bo dwupłytowy album Sookie, który w październiku ukazał się nakładem jego własnego kolektywu BUMP’12 wydaje się być mocnym pretendentem do grona najlepszych hip-hopowych materiałów tego roku. Ilość muzycznych pomysłów jakie przewijają się na tym krążku przyprawia o ból głowy, od kreskówkowych luzackich beatów, po rzeczy bardziej abstrakcyjne i zglitchowane. W przypadku numeru Kokos & Kolendra mamy do czynienia z tematem raczej oldschoolowym, opartym na samplach przypominających amerykańskie filmy o chińskich cesarzach. Lirycznie Barto pięknie tu płynie zapraszając nas dosłownie do swojej kuchni i przedstawiając proces gotowania zupy gumbo ze swojego autorskiego przepisu. Co najlepsze, możemy potraktować ten numer dosłownie — jako oddanie się przyjemności kulinarnej, odpuszczając tym samym interpretację tekstu jako metafory funkcjonowania na scenie hip-hopowej i tworzenia sztuki według własnych zasad. Całkiem przyjemnie tak zrzucić z siebie bagaż kontekstualnej konieczności i po prostu cieszyć się z obecnej chwili.
Zanim feat. Winogradzki Lew — Trubadur
Trubadur to drugi numer duetu Zanim, tworzonego przez muzyków pochodzących na pierwszy rzut oka z dwóch różnych światów. Igorilla, postać w środowisku hip-hopowym znana od lat, kojarzony trochę z funkiem, a trochę z oldschoolem, członek składów Polskie Karate oraz Dzicy, połączył siły z producentem o pseudonimie asz, którego niezalowy fan może kojarzyć z zespołu Blokowisko lub dungeon-ambientowego projektu spopielony. To połączenie odrębnych uniwersów daje zupełnie nową jakość i solidne przewietrzenie sceny po obu stronach. Smolisty trapowy podkład wzbogacony cloudowo-post-elektronicznymi elementami stanowi spójne tło do rozważań na temat imprezowania w wersjach z alko i bez alko, i (tak ja to rozumiem) funkcjonowania w tak zwanych społecznych sytuacjach. Na goścince mamy tutaj Winogradzkiego Lwa, połowę poznańskiego duetu Rat Kru, który też występuje tu jakby nie patrzeć w nieco innej roli niż w macierzystej formacji. Jeśli chodzi o Zanim to czekam na więcej łamania reguł, przesuwania granic i redefinicji stylistycznych. Jestem bardzo ciekawy jakimi pomysłami nas ten duet zaskoczy w przyszłości.
Lech Janerka — Dupa jak sofa
Do twórczości Lecha Janerki mam sentymentalny stosunek i być może kiedyś napiszę coś więcej na ten temat, ponieważ premiera pierwszej od 18 lat płyty tego artysty zachęciła mnzie do ponownego odwiedzenia janerkowego uniwersum. Album Gipsowy odlew falsyfikatu ukazał się dwa tygodnie temu i wprawdzie mam kilka słów do powiedzenia na jego temat, ale tutaj skupię się na singlu Dupa jak sofa, zapowiadającym ten materiał. Na pierwszy plan wysuwa się myśl, że przez oszczędny para-cyrkowy anturaż to mało janerkowy numer, a jednak całość w swoim absurdzie, eklektyczności i lekkości bardzo dobrze koresponduje pod wieloma względami z jego wcześniejszymi dokonaniami. Mamy tutaj odhaczone niezłe bingo z mikrokosmosu wrocławskiego artysty — powtarzającą się wzmiankę o zaśnięciu i zasypianiu, niezrozumiałe gry słowne (czym jest np. taka “fifażyrafa”?) oraz zderzenie metafizyki z codziennością. Muzycznie poza wspomnianą wcześniej cyrkowością znajdziemy też niezniszczalną i precyzyjną wiolonczelę (za smyczkiem oczywiście żona Bożena), która po spokojnej zwrotce w refrenie nadaje zupełnie inny pęd całej kompozycji. Bardzo lubię wers “sedno spinu tkwi w przekręcie” i czasami rozkminiam co to właściwie znaczy lub może znaczyć. Że niby istotą życia (spinu, o ile dobrze rozumiem fizyczną definicję tego słowa) jest umrzeć (przekręcić się)? W sumie by pasowało do powracającego regularnie w twórczości 70-letniego Janerki tematu przemijania. Ale z drugiej strony upływający czas sprawia, że możemy dać komuś “cmok na nowy rok”, a to już całkiem pozytywna perspektywa.
Spalarnia / ehh hahah — Słońce i księżyc 16.7.23
Producencko-songwriterski projekt dwóch Wojciechów wydaje się z mojej perspektywy czymś zupełnie naturalnym, ponieważ obaj artyści mają wypracowany wyraźny styl uprawianej przez siebie sztuki, a także ich twórczości w wielu miejscach się przecinają i rezonują na poziomie emocjonalnym. Spalarnia oraz ehh hahah wypuścili dotychczas dwa utwory, z czego jeden z nich w dwóch różnych wersjach, co daje de facto całkowitą liczbę opublikowanych tracków równą trzy. Odchodzę już od matematyki, gdyż mam wrażenie że w utworze Słońce i księżyc 16.7.23 nie ma żadnego wyrachowania, tu są czyste odczucia i emocje. Minimalistyczną poezję Spalarni deklamowaną hipnotyzującym głosem autora dopełnia równie magnetyczny podkład ehh hahah oparty na miarowych, kroczących uderzeniach oraz klaustrofobicznym synthcie przypominającym dudnienie dętego instrumentu drewnianego. Całość zapętla się w mantrycznej formie, pojedyncze motywy dźwiękowe i słowne pojawiają się i znikają, tworząc taką osobną mikro-przestrzeń odizolowaną od świata zewnętrznego. Czuję się trochę jakbym był w środku czyjejś głowy i był obserwatorem dziwnego, ale nieszkodliwego eksperymentu na otwartym umyśle.
Kresy — Pelagia
Już w pierwszym odcinku tego newslettera pisałem kilka słów o Peleton Records i cały czas nie mogę wyjść z podziwu, że włodarze wytwórni wyciągają z kapelusza co chwilę takie zjawiska jak np. łódzki kwartet Kresy. Ledwo wydali mocną EP-kę zatytułowaną Lumer, zostali wyróżnieni w plebiscycie Sanki Gazety Wyborczej, zrobili niemały szum koncertem na festiwalu Great September, a już zapowiedzieli nowy materiał, który ukaże się w grudniu. Utwór zatytułowany Pelagia, wprost inspirowany filmem Niewinni czarodzieje Andrzeja Wajdy (oczywiście nie oglądałem), zapowiada EP-kę Kolejny miękki sen, bez pardonu wyważając drzwi i strzelając z całej siły w sam środek bramki zwanej “niezalowy hit”. Dwie i pół minuty rozsadzającej energii zamkniętej w dynamicznej math-rockowej formule, w której sytuacja zmienia się szybciej niż zdążymy się zorientować. Jak tu nie kochać gitar.