Z okazji przesilenia i przejedzenia
garstka końcoworocznych przemyśleń, chowanie planów na przyszłość, trochę fajnej muzyki o której lubię cały czas pisać
Ponad dwa miesiące od ostatniego newslettera do moich kochanych czytelników. Przecież to niepoważne i szkoda strzępić ryjca. Jak to zwykle bywa, listopad przyniósł ze sobą marazm i trudny czas, i dopiero grudzień zaczął odblokowywać czakry i inne takie. Skupiając się przede wszystkim na perspektywie muzycznej, ostatnie tygodnie roku tradycyjnie oznaczają intensyfikację bodźców dochodzących do nas zewsząd w postaci wszelkiego rodzaju podsumowań. Z roku na rok zauważam w sobie spadek ekscytacji wszelkimi rankingami, a co najważniejsze przestaję nerwowo nadrabiać braki w odsłuchach wszystkiego, co ukazało się w ciągu minionych dwunastu miesięcy, a co osoby dziennikarsko-redaktorsko-eksperckie z całego świata uznają za warte uwagi.
Tradycyjnie przejrzałem sobie mniej lub bardziej dokładnie rankingi roczne moich ulubionych zagranicznych magazynów (Crack, RA, Quietus, P4K). Odnotowałem, że moja znajomość wydawnictw (rozumiana jako słuchanie albumu, a nie że np. kojarzę co to za gatunek) tam zawartych maleje. Zapisałem sobie kilka(naście) albumów, które faktycznie mnie ciekawią i chciałbym je poznać. Otrzepałem się, uśmiechnąłem do swoich myśli i poszedłem dalej, dumny że nie wpadłem w spiralę bezsensownego napierdalania muzy żeby tylko móc ją odhaczyć jako “przesłuchane”.
Nigdy nie uda mi się poznać wszystkiego-wszystkiego, więc wybieram sobie rzeczy według własnego, bliżej niesprecyzowanego klucza. Może coś ominę, może coś odkryję, chciałbym w pierwszej kolejności czerpać z tego procesu przyjemność, a nie traktować słuchania muzyki jak przykry obowiązek (no chyba że by mi za taką pracę płacili, to inaczej porozmawiamy hehe).
Z tego tytułu jedyne cyferkowe podsumowanie roku na jakie mnie w tej chwili stać to: najlepsze albumy, których nie zdążyłem przesłuchać (edycja zagraniczna):
Tarta Relena - És Pregunta
Colin Stetson - The Love It Took to Leave You
Total Blue - Total Blue
Still House Plants - If I Don’t Make It, I Love You
Rafael Toral - Spectral Evolution
Laura Marling - Patterns in Repeat
Ekko Astral - Pink Balloons
Wracając na nasze polskie podwórze… Po świątecznym obżarstwie i przepychu, chwilę przed frustrująco-ekscytującym końcem roku, chciałbym podrzucić Wam kilka jesiennych wydawnictw, do których wracam/wracałem często, a także parę rzeczy z poprzednich miesięcy, które niefortunnie wpadły w półroczny przesytowy niebyt, a zdecydowanie warto o nich wspomnieć choć kilkoma słowami.
Antonina Car & Niczos — Toń
(Coastline Nothern Cuts)
Odkrywanie na nowo polskiego folkloru wydaje się być w ostatnich latach całkiem poważnym tematem, poruszanym przez wiele różnych środowisk w ramach pozornie odległych od siebie projektów. Ostatnio w swoim newsletterze pisał więcej o tym Łukasz Warna-Wiesławski, który zresztą od lat aktywnie uczestniczy w poszukiwaniach połączeń między wątkami ludowymi a współczesnością, prowadząc label Tańce. W przypadku albumu Toń, współpracy między producentką i kompozytorką Antoniną Car a wokalistką Niką Jurczuk, te eksploracje skupiają się teoretycznie na wschodniej części kraju, ale myślę, że można ten materiał traktować uniwersalnie jako opowieść o słowiańskości i naszych kulturowych korzeniach. Niczos znamy już bardzo dobrze z bangerowego projektu ze Sw@dą, tutaj jej biały śpiew w języku podlaskim (a.k.a. pudlaśka mova) stanowi jeden z elementów dźwiękowego świata kreowanego przez Car. Dronowo-ambientowe pejzaże tworzą tajemniczą atmosferę pełną niedopowiedzeń, zaś w folkowych melodiach i elektronicznie przetwarzanych instrumentach drzemią zapomniane leśne duchy. Cały materiał oddycha i pulsuje, pochłania głębią i otula ciepłem, przenosimy się w czasie i przestrzeni.
beluga ryba — DZIADZIA
(JuNouMi Records)
Pod nazwą beluga ryba kryje się Jędrzej Dudek - postać dobrze znana znana chociażby z funkowego składu P.Unity oraz duetu beluga stone. Na swoim solowym debiucie zatytułowanym DZIADZIA odpowiada on w całości za każdy element procesu twórczego, od muzyki i tekstów po nagrania i produkcję. Duszna, przepełniona ukropem muzyka znacząco odbiega od tego, z czym dotychczas można było Jędrzeja kojarzyć, co tylko wzmacnia wrażenie obcowania z rzeczą wyjątkową i silnie autorską. Owszem, pod pewnymi względami można powiedzieć, że mamy do czynienia z albumem hip-hopowym, ale jednak byłoby to duże niedopowiedzenie, ponieważ w tej gęstej, dźwiękowo-metafizycznej zupie mamy o wiele więcej ciekawych składników. Już od pierwszych sekund tego albumu czuć, jakbyśmy zatapiali się w swego rodzaju osobiste limbo, niedookreśloną przestrzeń między snem a jawą, głęboką umysłową kminą a całkowitym poddaniem się podświadomości. Wyłaniają się z tego materiału najróżniejsze emocje, ukryte między wierszami, schowane w plastycznych metaforach. Artysta bawi się tu teksturami, słowem i symbolami, nie stawiając sobie żadnych ograniczeń i może właśnie dlatego tak dobrze słucha mi się tej płyty, czując podświadomie, że chcę ponownie wrócić do tego onirycznego mikroświata.
Błoto — Grzybnia
(Astigmatic)
O zespole Błoto, będącym (jeszcze) bardziej szalonym i nieposkromionym wcieleniem grupy EABS jest głośno przy każdym ich kolejnym projekcie. Album Grzybnia wydany w październiku, w szczycie sezonu grzybiarskiego, będącego dla wielu milionów Polaków najważniejszym i najpiękniejszym momentem roku, opowiada o korzyściach płynących z działań kolektywnych. Muzycy poprzez swoją zaangażowaną grę podkreślają siłę kooperacji i wspólnoty stawiając za inspirację właśnie istotę funkcjonowania organizmów grzybowych. Spoglądają na współczesną rzeczywistość z perspektywy proekologicznych przyrodników, ale także wnikliwych obserwatorów społecznych, przyrównując tytułową grzybnię do gatunku ludzkiego. Z tych wszystkich kontekstów przede wszystkim wyrasta porywająca muzyka, czerpiąca zarówno z jazzowej awangardy, afro-futuryzmu jak i brainfeederskiego fusion czy brytyjskiej elektroniki. Błoto przyzwyczaiło nas do rozległych poszukiwań muzycznych, ale tym albumem stawiają poprzeczkę jeszcze wyżej niż dotychczas, wrzucając do naszych grzybiarskich koszyków naprawdę smakowite kąski.
Dominika Płonka — DOMINIKA DANIELA
(Island Records)
Na debiutanckim albumie Dominiki Płonki jest taki wers: “jesień przyszła we mnie znowu coś pękło / bić się z myślami, że nie robię nic, a robię wszystko”. I w tym niepozornym zdaniu, schowanym w środku niepozornej rap-miniatury zatytułowanej równie niepozornie INTERLUDE zawiera się w mojej opinii praktycznie cała esencja tego materiału. W tekstach autorka opowiada historie pozornie proste, spisywane prosto z głowy do pamiętnika, ale pełne emocji, w których swoje odbicie może znaleźć niemal każdy przedstawiciel niedefiniowalnej generacji między milenialsem a gen-z. Muzycznie podobnie: patrząc z wierzchu można wrzucić ten album do szufladki z napisem ‘pop’ i z głowy. Wystarczy jednak nieco się zagłębić i odszukać stylistyczne tropy po jakich nas prowadzi Płonka wraz ze swoją producencką świtą: od alternatywnego r&b, przez hyperpop czy hip house, aż po uk garage. Taneczne, pełne energii numery sąsiadują tu z rzeczami spokojniejszymi i lirycznymi, te dwie twarze artystki wzajemnie się uzupełniają i tworzą spójny, przemyślany album. Niby nic, a jednak mamy tu wszystko.
Gary Gwadera — Far, far in Chicago. Footberk Suite
(Pointless Geometry)
Są takie płyty, przy których żałuję, że nie posiadam wykształcenia muzykologicznego. Jak się okazuje, zdecydowana większość tych zjawisk orbituje wokół łódzkiej oficyny Pointless Geometry, konsekwentnie od wielu lat dającej przestrzeń do realizacji naprawdę fascynujących pomysłów. Dyplom ukończenia studiów wyższych w obszarze muzykologii z pewnością dałby mi, poza legitymizacją mądrzenia się, wiedzę teoretyczną do popełnienia dogłębnej analizy chociażby solowego materiału perkusisty Piotra Gwadery, znanego z różnych składów rockowych, jazzowych i improwizowanych, ale przede wszystkim jako istotna postać na scenie wiejskiej muzyki tradycyjnej. Albumem zatytułowanym Far, far in Chicago. Footberk Suite artysta zwraca uwagę na punkty styczne między naszymi rodzimymi oberkami a chicagowskim footworkiem. Wykorzystując zarówno automaty perkusyjne jak i wiejski dżaz, prezentuje absolutnie wyjątkową wizję rzeczywistości, w której polscy emigranci i społeczność afroamerykańska spotykają się w pozbawionym granic wyobraźni kulturowym mezaliansie, czerpiąc nawzajem ze swoich pokoleniowych doświadczeń. O footberku, jako potencjalnym gatunku można by spokojnie napisać esej naukowy lub nawet pracę magisterską na wymyślonym wydziale antopomuzykologii. Ale ja nigdy tytułu akademickiego w tym obszarze nie zdobyłem, więc pozostaje mi jedynie napisać: ‘kurwa jak to żre!!!’
Męty — Salon okulistyczny
(Peleton Records)
Wrocławski zespół Męty zadebiutował w listopadzie pełnoprawnym albumem w katalogu Peleton Records i z miejsca stał się jednym z moim ulubionych podopiecznych tego wydawnictwa. Ich strona na facebooku jako kategorię ma ustawione hasło ‘usługi betoniarskie’ i o ile muzycy raczej nie zajmują się wylewkami, to metaforycznie pasuje to do nich idealnie - Salon okulistyczny jest bowiem rzeczą ciężką i przytłaczającą, zarówno pod kątem brzmienia jak i treści. W minimalistycznych tekstach, zahaczających o nihilistyczną poezję pełną skojarzeń, gier słownych i niedopowiedzeń kompresuje się ogromna ilość emocji. Nieoczywiste, zaskakujące ciągłymi zmianami riffy gitarowe, precyzyjna i szybka perkusja oraz bas świdrujący trzewia korespondują z wściekłością, strachem i rozczarowaniem, jakie wręcz wylewają się z krzyków i wrzasków osoby stojącej za mikrofonem. Chętnie posłucham Męt na żywo, może to być dosyć oczyszczające doświadczenie.
Piotr Kurek — The night we slept under an overhanging cliff
(Longform Editions)
Bardzo lubiany i ceniony przeze mnie australijski projekt kuratoryjny Longform Editions skupia się od wielu lat na prezentowaniu muzyki jako doświadczenia immersyjnego, hołdując idei deep listeningu. W kwietniu, w ramach 37. odsłony tego cyklu ukazał się materiał Piotra Kurka, i jest to, jeśli dobrze patrzę, pierwsza obecność polskiego twórcy w tej serii. 24-minutowy utwór składa się z siedmiu odrębnych fragmentów, które artysta odkopywał z własnego archiwum, spośród niedokończonych szkiców i pomysłów z poprzednich realizacji. Na potrzeby tego wydawnictwa Kurek nadał swoim szkicom nowy kontekst, jednocześnie dając słuchaczom niejako wgląd we własny proces twórczy zakładający ciągłą ewolucję i zmienność, a także powracanie do niedokończonych pomysłów. Elektronika miesza się tutaj z akustycznymi instrumentami, głos ulega modulacjom, wpadamy w niezwykle ciekawy świat, nie do końca rzeczywisty, gdzieś umocowany w podświadomości. Nie jest to może najlepsza rzecz w katalogu artysty, ale w jego przypadku nawet takie rzeczy wyróżniają się na tle całej sceny.
Seweryn — Melodie 2
(self-released)
Miała to być EP-ka, kontynuacja Melodii sprzed dwóch lat. Ostatecznie wyszedł pełnoprawny, długogrający album, trzeci w dorobku Seweryna. Artysta opowiada na nim o wielu wcale niełatwych sprawach - mamy tu historie dosłownie wyciskające łzy, wyznania miłosne skąpane w zachodzącym słońcu, pełne tęsknoty teksty o stracie i samotności. Mocny towar, ale wszystko to napisane jest na tyle zgrabnie i na wysokim poziomie samoświadomości, że słucha się tego materiału przyjemnie, nie czując na sobie tego emocjonalnego ciężaru. Muzycznie Seweryn obraca się przede wszystkim w obszarze lo-fi bedroom popu, stawiając na chwytliwe melodie będące soundtrackiem do nostalgicznego końca lata. Między utwory piosenkowe wrzuca również niemal ambientowe impresje i dźwiękowo-poetyckie miniatury, a w takiej półtoraminutowej atrofii kalafiora słyszę nawet echa deconstructed club, co było dla mnie sporym zaskoczeniem! Zdecydowanie warto przyjąć zaproszenie i wejść do świata Seweryna, skoro z taką szczerością i otwartością chce go nam pokazać.
ultrascope — gash
(Ślina)
Debiutancka EP-ka ultrascope otworzyła w kwietniu tego roku katalog labelu Ślina, będącego internetowym przedłużeniem poznańskiego klubu o tej samej nazwie. gash z miejsca został jednym z moich ulubionych okołoklubowych rzeczy, serwując soczystą, wysokiej jakości taneczną treść w zaledwie czterech numerach. Zaczynamy od względnie spokojnego wprowadzenia - papaya eksploruje poszatkowany leftfield bass utrzymany w niespokojnej atmosferze, ale w stosunkowo wolnym tempie. Później już lecimy na ostro: rasowe hard-drumowe bangery, opętańczy breakbeat, ekstatyczny trance - wszystko płynnie się ze sobą łączy i wzajemnie uzupełnia, dając w efekcie dojrzały i różnorodny materiał. Poznański producent zachwyca dopracowaniem brzmienia i dba o wszelkiego rodzaju dźwiękowe smaczki, które sprawiają, że gash wciąga i nie daje o sobie zapomnieć.
POST SCRIPTUM
Niezmiennie polecam też miejsca, w których regularnie (lub nie) i w trybie always-in-progress staram się wrzucać wszelkie premiery, pojawiające się w obrębie mojego radaru:
miesięczne listy z premierami na Buy Music Club - link do mojego profilu
playlista roczna Polska Gurom w serwisie streamingowym z zielonym logo
dla koneserów (nerdów) korzystających z serwisu RateYourMusic, lista polskich wydawnictw w układzie chronologicznym