W zasadzie już napisałem jedną wersję tego wpisu. Potem skreśliłem połowę, drugą połowę przeredagowałem, drugie tyle napisałem od nowa. Już piąty miesiąc próbuję wyjść z pisarskiego marazmu, gdzie przecież w teorii (tzn. w moich wyobrażeniach) powinna to być najbardziej oczywista i naturalna forma auto-ekspresji, coś co przychodzi mi z lekkością i co w pewnym momencie ustaliłem sam ze sobą, że jest dokładnie tym, czym chcę się dzielić ze światem. Czytam poprzednią wersję tego wpisu - potok słów, który jeszcze kilkanaście dni temu wydawał mi się bardzo adekwatny i gotowy do opublikowania. Zmienił się w zbyt osobisty, cheesy-cringowy tekst o niczym konkretnym, pełen wątpliwości do samego siebie. Mimo że wyrzucenie z siebie niektórych słów pozwoliło mi znaleźć nową perspektywę, to koniec końców nie uważam żeby te średniej jakości rozkminy były godne wysyłania moim drogim czytelnikom (Wam).
Rok temu w ramach pierwszej odsłony tego newslettera podsumowałem pierwsze pół roku na polskiej scenie i co? I wychodzi na to, że teraz będzie podobnie, ponieważ od lutego nie napisałem praktycznie nic o żadnej nowej muzyce! Skandal. Mam wrażenie że o wielu wydawnictwach zostało już powiedziane i napisane wyjątkowo dużo, wszak minęło grubo ponad pół roku. Przez ten czas zdążyłem wypaść z obiegu nowości, znów się w niego wkręcić, ponownie wypaść i wrócić, tylko nie wiem czy na pół, ćwierć czy całość przysłowiowego gwizdka. Wielu rzeczy jeszcze nie przesłuchałem, wielu na pewno nie przesłucham, niektórych będę żałował że posłuchałem, z pewnością kilku że posłuchałem tak późno. Na szczęście są też albumy, piosenki i wydawnictwa, które pojawiły się w odpowiednim czasie i które zrobiły na mnie wrażenie w ostatnich miesiącach. I właśnie o nich naprawdę krótko w tym wpisie.
Dzisiejszy wpis zaczynam od jazzu, do którego po wielu latach świadomego unikania zaczynam podchodzić z większym entuzjazmem i zrozumieniem. Niezwykle przekonującym materiałem okazał się być tutaj debiutancki album Kosmonautów, kwartetu z Bielska-Białej, inaugurujący działalność wydawniczą U Jazz Me Records. Wydane w marcu Sorry, nie tu jest pełne luzu i autentycznej radości ze wspólnego grania, kipiące dźwiękową wyobraźnią i porażające instrumentalnymi skillsami. Dużo świeżości wprowadza mi obecność wibrafonu, oraz to że wszystkie instrumenty współistnieją na równych zasadach. Jeszcze większym fanem zostałem po zobaczeniu ich na żywo! To jak utwory w zupełnie naturalny sposób zmieniają charakter i chłopaki wchodzą coraz głębiej i głębiej w improwizowane dialogi między sobą, wydaje mi się esencją jazzu na żywo. Zupełnie się na tym nie znam, ale tak mi podpowiada intuicja uformowana przez archetyp jazzmana wpojony przez zachodnią kulturę masową.
Poruszającym i wciągającym albumem był też Reflections of Purple Sun EABS, będący reinterpretacją słynnej płyty Tomasza Stańki z 1973 roku. Wrocławski skład to już marka sama w sobie i niemal każde kolejne ich wcielenie ma w sobie coś wyjątkowego. Tutaj znów - nie będę udawał, że się znam, oryginał Stańki przesłuchałem z wielką przyjemnością już po poznaniu wersji wrocławskiego składu i mogę powiedzieć tylko tyle, że wrocławianie wzięli po prostu najbardziej podstawowy szkielet tego materiału i przerobili go po swojemu. Powstał czystej postaci hołd, bez silenia się na dokładne odwzorowanie pierwowzoru, z zaznaczeniem własnego stylu i podejścia, ale bez napinki i bufonady. Fajnie, że EABS wystąpią z tym materiałem na tegorocznej edycji Great September w Łodzi i mam nadzieję, że timetable okaże się na tyle łaskawy żeby móc spokojnie doświadczyć tego koncertu (tak, wybieram się na ten festyn…)
Na dokładkę tego jazzowego ustępu chciałbym też szepnąć słówko o albumie Midi 4, projektu prowadzonego przez pianistkę Malinę Miderę, członkinię funkowej grupy Klawo. Cats, Dogs and Dwarfs wydane w marcu przez Alpaka Records zawiera ścieżkę dźwiękową do bajek z dzieciństwa. I faktycznie: dużo tutaj abstrakcji, beztroskich i czystych emocji, od radości z odkrywania świata do strachu przed czymś nieznanym. Poza free jazzem słychać tu echa tajemniczego ambientu i pozbawionch struktury strzępów dźwiękowych składających się na wciągający i wielobarwny świat.
Skoro zahaczyłem już o ambient, to w tym obszarze przede wszystkim chciałbym wyróżnić świetny materiał duetu Fronda tworzonego przez dwóch braci - Michała i Roberta Śliwkę. Album zatytułowany Alpy ukazał się w lutym nakładem wytwórni Opus Elefantum i od pierwszego przesłuchania niezwykle mnie wciągnął i poruszył. Materiał powstał w oparciu o odnalezioną w rodzinnej wideotece kasetę VHS, zawierającą film nakręcony w trakcie podróży dziadka autorów do Szwajcarii. Rzeczywiste dialogi bohaterów, z samej już definicji spowite duchologiczną mgłą zostały dodatkowo przykryte niezwykle gęstą materią dźwiękową.
Idąc dalej tropem ambientu i okolic trafiamy na materiał Stasia Czekalskiego wydany na kasecie przez Mondoj, co było dla mnie o tyle zaskoczeniem że stosunkowo rzadko w katalogu tej wytwórni możemy posłuchać absolutnych debiutantów. Jednak nie ma tu żadnych wątpliwości, ponieważ dźwięki jakie Czekalski zamieścił na albumie zatytułowanym Przygody dobrze korespondują z klimatem kreowanym przez warszawskie wydawnictwo. Lubię w myślach nazywać ten nurt terminem emotional plim-plam, ale to niepotrzebne spłycenie na moje osobiste potrzeby. Pod kątem sound designu dzieje się tutaj naprawdę dużo, narracyjnie mamy zaś do czynienia z ekscytującym i beztroskim odkrywaniem baśniowych krain pełnych abstrakcyjnych, ale raczej niegroźnych istot. Muzyka dla poszukiwaczy przygód.
W kwestii piosenek jednymi z największych wygranych są Coalsi. Śląski duet na Sanatorium, swoim trzecim długogrającym albumie przechodzi samych siebie, potwierdzając swój absurdalnie wręcz wysoki poziom w obszarze szeroko rozumianej muzyki popowej, chociaż ich utwory bardzo płynnie wykraczają poza wszelkie gatunkowe ramy. Czerpią garściami zarówno z miękkich, najntisowych brzmień jak i futurystycznego reggaetonu czy estetyki post-internetowej. Duetowi udało się stworzyć spójne i wciągające uniwersum, łącząc pozornie odległe od siebie światy w jeden organizm. W jednym momencie jesteśmy nad polskim morzem w początkach lat zerowych oraz w dusznym przesyconym technologią klubie z przyszłości. Producenckie doświadczenie Łukasza Rozmysłowskiego zdobywane również we współpracach z dużymi nazwiskami sceny rapowej daje szerokie horyzonty brzmieniowe, granice wyobraźni zdają się dla niego nie istnieć. Natomiast teksty Kachy Kowalczyk i jej niezwykle plastyczna polszczyzna osadzają te utwory w lokalnym kontekście. Duchologiczny futuryzm, nostalgiczna ekscytacja - czuję to wszystko naraz, a przy tym mamy do czynienia z niezwykle przebojowym materiałem pełnym chwytliwych fraz i wkręcajacych się w głowę melodii.
Zostając jeszcze w temacie piosenkowym chciałbym wspomnieć o Oxford Drama oraz ich czwartym albumie The World Is Louder. Muszę się przyznać, że jest to dla mnie najbardziej zaskakujący powrót w tym roku, ponieważ z jakiegoś nieznanego powodu kompletnie o tym duecie zapomniałem, mając w głowie jedynie ich debiut sprzed lat -nastu (przepraszam). Każdy z tegorocznych singli wrocławskiego duetu urzekał mnie coraz bardziej swoimi chwytliwymi melodiami, produkcyjnym wyczuciem i nienachalnym ciepłym klimatem. Cały album jest spójny, przemyślany i niezwykle konkretny - nie ma tutaj żadnego zbędnego momentu, wszystko ładnie płynie i się uzupełnia, zupełnie tak jakby dla Małgorzaty Dryjańskiej i Marcina Mrówki nagranie takiego materiału było najprostszą, a przede wszystkim najprzyjemniejszą rzeczą na świecie.
A teraz chciałbym poruszyć kwestię muzyki elektronicznej, skoncentrowanej raczej na brzmieniach okołoklubowych, bo to kolejny z muzycznych światów, który staram się jakoś tam śledzić. W pierwszej połowie roku niewątpliwie jednym z największych wydarzeń na tej scenie była kompilacja warszawskiego labelu Zejście. Na wydawnictwie zatytułowanym po prostu katalogowym numerem ZSC004 można usłyszeć dwadzieścioro artystów, producentów i DJ-ów z całej Polski, skupionych przede wszystkim w szerokim zbiorze gatunków bassowych. Składanka prezentuje różne spojrzenia na muzykę klubową, pokrywając zarówno tempa szybsze jak i wolniejsze, stylistycznie rozciągając się między hard drumem, uk garage’em, post-clubem i breakbeatem. Dosłownie dla każdego coś miłego, obowiązkowy przegląd świeżych nazw, o których wciąż słychać stanowczo za mało.
Po trzyletniej przerwie od debiutanckiego XJ Dreams z nowym materiałem powrócił warszawski DJ i producent blue steel. Wydany własnym sumptem Chapter Runthrough to rzecz osadzona w równym stopniu na zadymionym klubowym parkiecie co w lochach średniowiecznej twierdzy. Na albumie znajduje się sześć utworów inspirowanych retro grami w klimatach fantasy, gotycką magią i odhaczaniem kolejnych questów z pobocznych linii fabularnych, przeprocesowanych przez post-clubowy anturaż oraz precyzyjnie dopracowany sound design. W zachodnich labelach ten vibe zdążył już spowszednieć, a nadpodaż tego typu dźwięków zaczęła zwyczajnie nużyć mnie jako odbiorcę, tutaj jednak blue steel dodaje do tego świata coś własnego, nienamacalnego i tworzy wciągający materiał, do którego wracam wielokrotnie z wielką chęcią.
Kontynuując wątek elektroniczny, ale jednak wychodzący daleko poza ramy tej stylistyki mamy łódzki duet SSRI, który po wielu latach działalności zadebiutował wreszcie pełnoprawnym albumem. Materiał ukazał się pod koniec kwietnia nakładem Pointless Geometry, labelu który we krwi ma wyszukiwanie unikalnych na skalę światową projektów muzycznych (kto nie kojarzy - wystarczy spojrzeć na ich katalog). Muzyka stworzona przez Igora Gadomskiego i Sandrę Mikołajczyk w idealnym świecie powinna zostać natychmiastowym klasykiem niezależnej sceny jako coś wyjątkowego i przekraczającego granice. Transowe i wciągające kompozycje zostają tutaj brutalnie potraktowane zwielokrotnionym pogłosem, wrzucając nas w uniwersum trochę podwodne, a trochę osadzone w zapylonej i osmolonej zamkniętej przestrzeni. Klaustrofobiczny romantyzm nie daje spokoju, jednocześnie dając sporo wytchnienia.
Na sam koniec tego wpisu delikatny skręt w kierunku hip-hopu, którego ogrom mnie fascynuje i przeraża jednocześnie. Nie będę jednak pisał o dużych ksywach, mimo że niektórzy wydali naprawdę niezłe płyty (np. Oki). Mógłbym napisać tutaj o świetnym albumie duetu Tonfa, ale o nich już wszyscy wiedzą, może jeszcze kiedyś o nich tu wspomnę. Skupię się na innym warszawskim duecie, czyli mosa.tech, który tworzą producent i raper Uncaame oraz raper Hemolgoblin. Pod koniec kwietnia wydali długogrający debiut zatytułowany WOJNE, będący niezwykle spójnym manifestem artystycznym, pełnym lirycznych emocji i niedopowiedzeń, a także czerpiący garściami z dusznych produkcji eksperymentalnej sceny grime’owej w UK. Hejterzy będą niesłusznie im nakładać łatkę “drugiej Tonfy”, ale to zupełnie inna wrażliwość i mosie.tech należą się słowa uznania za wytrwałe i konsekwentne poszukiwanie własnego języka, ja się jaram.
Oczywiście to nie koniec wartych uwagi wydawnictw z polskiej sceny. Jeśli Wam mało inspiracji niezmiennie polecam miejsca, w których regularnie (lub nie) i w trybie always-in-progress staram się wrzucać wszelkie premiery, pojawiające się w obrębie mojego radaru:
miesięczne listy z premierami na Buy Music Club - link do mojego profilu
playlista roczna Polska Gurom w serwisie streamingowym z zielonym logo
dla koneserów (nerdów) korzystających z serwisu RateYourMusic, lista polskich wydawnictw w układzie chronologicznym
(oversharing post-scriptum): zbyt często myślę o formie w jakiej powinienem (chciałbym?) pisać o rzeczach muzycznych w ramach tego newslettera; z własnego doświadczenia wiem, że więcej niż dwa-trzy zdania to może być już za dużo dla naszych przebodźcowanych mózgów; może pisanie mniej ale częściej i o większej liczbie wydawnictw będzie czymś lepiej przystającym do obecnego odbioru muzyki niż mozolne przygotowywanie przydługich niby-recenzjo-rekomendacji? jeśli ktoś z osób czytelniczych miałby jakąś refleksję na ten temat to proszę o kontakt na priv :3 moim mottem na ten rok miało być ‘mniej myślenia więcej działania’, ale jak widać wychodzi z tym różnie
Jeśli chodzi o długość wpisu, czytanie w sieci ma to do siebie, że głównie skanujemy i scrollujemy. I tak czytelnik dojdzie do tego, co chce, a w tym wpisie łatwo scrollować i przesłuchiwać kawałki. Pisałbym tak, jak uważasz, bez sztywnego trzymania się wytycznych (3-4 zdania), stawiałbym regularność nad szlifowaniem formy do doskonałości. Forma się ukształtuje, jestem przekonany.
Dla mnie już jest ukształtowana i właśnie lecą u mnie kolejne kawałki z poleceń, aktualnie Oxford Drama.
To chyba normalne, że z biegiem lat i nowymi sprawami, pracą, nie jest tak łatwo pisać jak wtedy, gdy miało się mniej na głowie. Nie ma co się dręczyć. Jeśli chodzi o czytanie, to lubię dwie rzeczy. Pierwsza to dłuższy tekst o jednym artyście lub zjawisku - trudniej napisać, ale jak wiesz, że coś jest świetne, to wiesz i jedziesz. Bo musisz. W takim tekście łatwiej poobcować z oryginalnością Twojego myślenia o muzyce i pisania, przyjemnie się czyta, to coś otwiera. Druga rzecz to, z ociąganiem, krótkie rekomendacje, typu właśnie dwa zdania. Może też być parę zdań info i te właśnie dwa wrażeń, czegoś co znalazłeś w jakiejś muzyce. Po prostu spotykasz ziomka na ulicy, w biegu, i mówisz mu sprawdź to, jest takie i takie. Lecisz dalej.